
“Nie ma mnie dla nikogo” – emocje jakie dała nam Paktofonika
Amsterdam
W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, dość powszechną praktyką, były wyjazdy zarobkowe za granicę. Można uznać, że w tej kwestii niewiele się zmieniło. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Wówczas aby wyjechać do innego kraju, trzeba było w pierwszej kolejności uzyskać zgodę na paszport. Niejednokrotnie w celu zdobycia takiego pozwolenia, konieczne były silne argumenty. Czasami znajomości w urzędzie, bardziej powszechne jednak, było uzyskanie zaproszenia od kogoś z obcego kraju. Do pracy na saksach wyjeżdżał każdy kto tylko mógł. Wystarczył nieco przeciągnięty urlop, lub niewinne lewe L4 (znane obecnie w korpo-kręgach jako El Quatro). Moi rodzice, też wyjeżdżali. Ich destynacją była Holandia, gdzie pracowali w polu. Ziemniaki, cebula, wykopki. Co to dawało? Bardzo dużo. W zaledwie trzy miesiące, pracując fizycznie na akord za granicą, zarabiało się tyle (a nieraz więcej) niż przez rok w Polsce. No dobra, ale co ma z tym wspólnego Paktofonika?
Ponadto wynagrodzenie otrzymywało się w obcej walucie, która była bardzo pożądana. Guldeny można było w łatwy sposób wymienić na dolary, a za dolary można było mieć wszystko. Był jeszcze jeden powód. Za granicą można było kupić wszystko. Towary deficytowe lub nawet zupełnie niedostępne wówczas w PRL, leżały na półkach zagranicznych supermarketów. Do dziś pamiętam, jak gdzieś w okolicach 1989r. oglądałem z brodą wbitą w podłogę, butelkę typu PET po napoju Sprite. Oczywiście przywiezioną przez rodziców z Holandii. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne ale tak niestety było. Proste rzeczy, dostępne w wolnorynkowej rzeczywistości jak powietrze, dla nas potrafiły być egzotycznym produktem. Wyjazdy za granicę, były więc mocno uzasadnione. Z jednego z takich wyjazdów, moi rodzice przywieźli jedno z pierwszych urządzeń, które mocno wpłynęło na mój odbiór muzyki. Nadal nie ma związku z Paktofonika?
Nagrasz mi to?
To była wieża audio marki Philips. Dziś nic nadzwyczajnego – wchodzisz do sklepu, płacisz 300 zł i wychodzisz ze sprzętem tej klasy. Wówczas to był “HajFaj” (Hi-Fi). Choć już wtedy sprzęt nieco przestarzały, bo nie posiadał nawet odtwarzacza CD. Nie mniej, w domu było mnóstwo płyt winylowych i jeszcze więcej kaset, więc było czego słuchać. W dodatku miałem to szczęście, że rodzice mają dobry gust muzyczny. Obok Maanamu i Lady Pank, była muzyka Boba Dylana i Dire Straits. Moja mama zawsze miała zapędy “skrytiohipisowskie”, wobec czego do dziś posiadam gatefold z koncertowymi nagraniami Janis Joplin. Nie było lipy, a poczciwy Philips nie miał lekko. Jak nie grał, to tylko dlatego że akurat coś przegrywał w “double speed”. Moja siostra, co rusz przynosiła od koleżanek, Nirvanę, Soundgarden czy Panterę. Ta wieża służyła przez 25 lat, a gdzieś w okolicach 2001 roku, skopiowałem na niej chyba ostatnią kasetę. Była to Paktofonika – “Kinematografia”.
BitBox???
Choć płyta ta, miała swoją premierę w grudniu 2000 roku, to wraz z kolegami dowiedzieliśmy się o niej dopiero wiosną 2001 roku. Wówczas jako 17 latek, przesiadywałem wraz z lokalnymi funflami, na którejś z Kozanowskich miejscówek. Ktoś wtedy puścił z jakiegoś boomboxa skit pt. “Popatrz“. Pamiętam, że wszyscy wybuchli śmiechem, a jednocześnie byliśmy pod wrażeniem zarówno pomysłu jak i beatboxowej formy, o której wówczas mało kto słyszał. Zaczęło się dochodzenie. Co to za ekipa? A co oni mają jeszcze? A jak się nazywają? Paktofonia? Paktofonika? Patefonika? Ale ten jeden to ma głos niski. Potem okazało się, że mój odwieczny ziombel Krzysiek, ma oczywiście oryginalną Kinematografię i w ogóle dlaczego jej jeszcze nie przegrałem? Naprawiwszy ten błąd w przeciągu kilkudziesięciu minut, nie biorąc sobie wówczas do serca w ogóle, że jest się kasetowym piratem (bo rzeczywistość była taka, że wszyscy sobie wszystko przegrywali), zacząłem rozkminiać PFK po swojemu.
Wcześniej mieliśmy już w głowach całe albumy Wzgórza, Molesty czy Warszafskiego Deszczu, ale Rahim, Fokus i Magik odwrócili nam mocno rzeczywistość. Panowie ubrali wszystko w piękne metafory. Zrobili to w najlepszym stylu. Nagrali różnorodną płytę, na której każdy kawałek jest o czymś innym. Zakodowali smutną rzeczywistość w emocjach młodych ludzi, w taki sposób, że żaden słuchacz nie potrzebował książki szyfrów. Jednocześnie, nic nie było powiedziane wprost. Muzycznie zaś, uważam że jest to jeden z lepszych polskich albumów jakie powstały po dziś dzień. Emocje i świetne brzmienia trzęsą, a raczej fenomenalnie tną powierzchnie, i płaty mózgowe słuchaczy.
Początek i koniec
Dziś uważam, że ten album był strzałem w serca słuchaczy, członków i rodzin samego zespołu oraz managementu, który widział w niej potencjał. No bo co mogło pójść nie tak? Trzech niewiarygodnie dobrych, charyzmatycznych i pomysłowych MC’s nagrało świetną płytę. Czas grać koncerty i myśleć o kolejnej. Niestety. Okazało się, że emocje które możemy usłyszeć na “Kinematografii”, były chyba w dużym stopniu odbiciem tego co miał w głowie Magik. Kilka dni po premierze płyty, Piotr Łuszcz (Magik) odebrał sobie życie.
Płyta miała swoją premierę 18 grudnia 2000 roku. O samej Paktofonice i śmierci Magika dowiedzieliśmy się wraz z większością moich ówczesnych kumpli, na wiosnę 2001 roku. Umówmy się. To były czasy, gdy przepływ informacji regulowały inne kanały niż światłowód i wifi. Fun ziny typu “Ślizg” czy “Klan” oraz poczta pantoflowa – czy raczej w realiach osiedlowych poczta airmaxowa – to były nasze źródła informacji. Dostaliśmy więc do ręki rewelacyjną muzykę, z gorzkim dodatkiem, że prawdopodobnie na tym się skończy. Kontynuacji nie będzie, a jeśli to raczej będzie ona miała mało wspólnego z tym, czego mogliśmy doświadczyć na “Kinematografii”. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, z jak trudnymi decyzjami musieli się mierzyć Fokus i Rah. Skończyć, czy kontynuować, a jeśli tak, to jak to miałoby wyglądać?
Prawdziwe emocje nie umierają nigdy
Jak się wydarzyło, wiedzą chyba wszyscy. Wkrótce, Paktofonika wypuściła jeszcze “Archiwum Kinematografii”, na której znalazły się wcześniej niepublikowane numery zespołu. Potem był koncert pożegnalny w Katowickim Spodku, a do dziś Rahim i Fokus, tworzą niewiarygodnie dobry, mocny i stylowy skład Pokahontaz. I choć chciałoby się zacytować “To co w sercach płonęło, z wiatrem przeminęło…” to patrząc na obecne poczynania Panów z dawnego PFK, jakoś trudno w to uwierzyć. Fo i Rah jako młodzi ludzie zmierzyli się z ogromnym trudem i świetnie sobie z nim poradzili.
Upór w pracowaniu nad sobą i dążeniu do bycia coraz lepszym, dał im znakomite efekty. Potrafili zbudować coś zupełnie nowego, lecz gdzieś w tle zawsze będzie czuć mistycyzm tak obecny na “Kinematografii”. Na własnych emocjach, zbudowali sobie swoją niepowtarzalną rzeczywistość. Dziś, gdy przychodzą nowi, młodzi z pomysłami, to i tak muszą poczekać z nimi na swoją kolej, bo akurat tak się zdarzy, że w 2020 Fokus machnie sobie w nocy, taką oto “gorącą szesnastkę”. Pieprzyć Marvela. Paktofonika – moi bohaterowie z gówniarskich lat. Taki jest Hip Hop, a dawne emocje wciąż mamy na taśmach.